szukam...:

środa, 28 grudnia 2011

Sezamowiec.

Mam nadzieję,  że święta minęły Wam w ciepłej, magicznej atmosferze -mimo, że bez śniegu.
Jednymz owoców mojego przedświątecznego zamieszanai jest ten oto sezamowiec. Przepis znalazłam u Liski i bardzo zachęciło mnie połączenie sezamu, kokosu i chałwy.
Pozostał tylko jeden problem -mimo zamiłowania do kulinarnej estetyki -moje przekładańce zawsze pozostawiają wiele do życzenia... O tu na przykład pomyliłam warstwy i zapomniałam przesmarować kruche ciasto dżemem. Nie wiem czy właśnie przez to, czy przez moją 'rękę' do tego typu ciast -sezamowiec trochę się rozwarstwiał. Ale mimo jego kruchości -był bardzo smaczny. Myślę, że jeszcze wrócę do tego przepisu -z nadzieją, że tym razem wyjdzie, jak powinno :)
A poniżej przepis, cytując za Liską:


SEZAMOWIEC
/blasza 25 x 35cm/

Ciasto kruche:
3 szklanki mąki pszennej
1/4 szklanki cukru pudru
250 g masła/margaryny
5 żółtek
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki kwaśnej śmietany

Masa kokosowa:
2/3 szklanki cukru
200 g wiórków kokosowych
5 białek

Masa chałwowa:
1/2 szklanki cukru
150 g chałwy
125 g miękkiego masła
+1 słoiczek kwaśnego dżemu, np. z czarnej porzeczki

Składniki na kruche ciasto szybko zagniatamy. Dzieli ma dwie częsci, formujemy kule i chłodzimy w lodówce przez 30 minut. W tym czasie przesmażamy skłądniki masy sezamowej. Z lodówki wyciągamy jedną część ciasta, rozwałkowujemy i wylepiamy nią blaszkę. Na wierzchu rozsmarowujemy ciepłą masę sezamową. Całość pieczmy w 180 stopniach przez około 20 minut. Jeśli sezam będzie się przypiekał zbyt mocno -przykrywamy papierem. Po upieczeniu studzimy.
Nestępnie rozwałkowujemy drugą część ciasta, wylepiamy nim blaszkę, smarujemy dżemem. Z białek ubijamy pianę, stopniowo dodajemy cukier, na koniec wiórki kokosowe. Kokosową pianę rozsmarowujemy na cieście z dżemem i pieczemy tak jak poprzedni spód. Studzimy.
Chałwę na krem rozdrabniamy widelcem. Ucieramy masło z cukrem, dodajemy chałwę i mieszamy do uzyskania jednolitej masy.
Ostudzone kruche spody przekładamy kremem chałwowym: na dole sód z sezamem, na to krem, na wierzchu ciasto z dżemem i kokosem. Całość odstawiamy w chłodne miejsce, najlepiej na noc, by warstwy zmiękły i można było łatwo kroić. Powodzenia! :)

niedziela, 18 grudnia 2011

Na piernikowym spodzie -sernik z limonką.


Święta zbliżają się coraz szybszym krokiem.
Tyle mówi się o tym, by nie były tylko zamieszaniem pełnym maniakalnego sprzątania i wariackich zakupów.
Więc jak na czas refleksji przestało -myślę. Myślę i rozmyślam.
I nie będę się dziś bardziej rozpisywać. Załączam słowa i utwór, który ostatnio ciągle gdzieś we mnie gra.


Wieczny dylemat, Perfect

Gdy porażką kończy się dzień
sam ze sobą targuję się
czy być dobrym czy złym
czy być nikim czy kimś
o kim zdanie najlepsze się ma
czy na palce się wspiąć
czy na końcu mam siąść
brać co dają czy walczyć i paść

Prowadź mnie gwiazdo ma
w najdalszą dal
ten wielki cyrk zrozumieć daj
pomóż bym głupich dni
zbyt wiele znał
i odjeść mi nie było żal

 

Ponieważ pogoda zdecydowanie nie nastraja świątecznie, upiekłam coś, co właśnie bardzo pasuje mi na ten czas. Sernik z limonką na piernikowym spodzie. Dlaczego właśnie tak? Już tłumaczę :) 
Otóż: piernikowy spód, to rzecz jasna, akcent świąteczny. Limonka -to dla mnie smak i aromat dodający energii, orzeźwiający. A tego chyba mi trzeba w te szare i pochmurne, i tak jeszcze mało gwiazdkowe dni.
Sernik nie jest bardzo słodki. Jest leciutko kwaskowy, leciutko korzenny. Jest delikatny i kremowy, ale też dość zbity, dlatego wygodnie się go kroi. A oto i przepis:

SERNIK Z LIMONKĄ 
NA PIERNIKOWYM SPODZIE
/tortownica 23cm/

na spód:
200g herbatników lub biszkoptów
100g masła
płaska łyżeczka kardamonu
płaska łyżeczka przyprawy piernikowej
płaska łyżka cukru pudru
płaska łyżeczka kakao

masa serowa:
500g serka (lub mielonego twarogu)
szklanka cukru pudru
sok z dwóch limonek
skórka otarta z dwóch limonek
3 żółtka
3 biała ubite na pianę

sos:
100ml jogurtu naturalnego (lub śmietany)
łyżka miodu
pół łyżeczki mielonego kardamonu


Z podanych składników na spód wyrabiamy masę: pokruszone biszkopty mieszamy z kardamonem, przyprawą piernikową, cukrem i roztopionym tłuszczem. Masą wylepiamy dno tortownicy i ścianki do połowy wysokości. Formę schładzamy w lodówce.
Ser ucieramy z cukrem, dodajemy żółtka, sok i skórkę z limonki i na koniec pianę z białek. Po dodaniu piany -mieszamy delikatnie. Całość przekładamy na biszkoptowy spód tortownicy i pieczemy przez około 40 minut w 180 stopniach (ja ustawiłam na dnie piekarnika naczynie z wodą, by sernik był delikatniejszy).
Po 40 minutach wyciągamy sernik z piekarnika i przesmarowujemy wierzch sosem: jogurt naturalny wymieszany z miodem i kardamonem. Pieczemy kolejne 10-15 minut, do zrumienienia.
Kiedy sernik całkiem wystygnie -dekorujemy czekoladą, cynamonem lub gałką muszkatołową.
Najlepiej smakuje schłodzony :)



środa, 14 grudnia 2011

Ciasteczka imbirowo-cytrynowe. Czyli nic na siłę!

Oficjalnie zaczynam pisać pracę magisterską.
Cóż...
W efekcie tego jakże absorbującego przedsięwzięcia -wysprzątałam łazienki, zamiotłam z góry na dół cały dom, urządziłam sobie popołudnie SPA z całą paletą różnych maseczek, upiekłam chleb, po raz setny obejrzałam na podglądzie Dirty Dancing, odwiedziłam przyjaciółkę i wymyśliłam te oto ciasteczka, na które przepis zamieszczam poniżej.
Owocny dzień, mówiąc krótko!
Początkowo wyrzuty sumienia zaczęły mnie nie zjadać, a wręcz pożerać!
Ale -po pierwsze, wychodzę z założenia, że nie ma sensu robić niczego na siłę. Czekam więc na wenę i przypływ motywacji. Musze mieć swój moment! ;) A po drugie -ciasteczka wyszły bardzo dobre: kruche, z lekkim posmakiem cytryny i imbiru. Takie do popołudniowej herbatki.
Zamieszczam przepis na te spontaniczne imbirki, zamykam laptopa i idę... szukać natchnienia do pisania pracy ;)


 

CIASTECZKA IMBIROWO-CYTRYNOWE
/ok 30 sztuk/

80g masła
1 żółtko
2 łyżki śmietany
niecałe pół szklanki cukru
100g mąki pszennej
100g mąki kukurydzianej
czubata łyżka mączki ziemniaczanej
1/3 łyżeczki sody
pół łyżeczki proszku do pieczenia
łyżeczka imbiru
łyżeczka startej skórki z cytryny
szczypta soli
i szczypta kurkumy -dla koloru




Wszystkie składniki łączymy ze sobą, zagniatamy. Nabieramy łyżeczką ciasto, formujemy niewielkie kuleczki, układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i spłaszczamy je delikatnie widelcem.
Pieczemy ok 13 minut w 180 stopniach, studzimy na kratce i gotowe! :)


wtorek, 13 grudnia 2011

O wyjątkowych piernikach, które budzą ducha Świąt.

Określenie 'dom z duszą' dla niektórych brzmi dziś co najmniej śmiesznie. I kiedy mówi się o stole kuchennym -sercu domu, czy też o domu pachnącym chlebem, pieczonym ciastem -można spodziewać się wybuchu śmiechu lub spojrzenia pod tytułem: 'Z jakiej planety jesteś, dziwny stworku?'

Myślę, że to określenie nie jest śmieszne. Tylko coraz bardziej obce, niestety.
Tempo życia jest coraz szybsze. Pośpiech i stres przewartościowują nasze życie. I często, zatrzymanie się choćby na chwile jest dużym ryzykiem, że wypadnie się z tego szalonego rytmu... i co dalej?

Mimo wszystko -chyba nikt nie zaprzeczy, że przed Świętami, w zabieganiu pełnym przygotowań dusza domu się budzi. I nawet jeśli na co dzień, przez cały rok śpi snem kamiennym -przed Świętami jest... inaczej.

Ostatnio marudzę, że nie czuję Świąt tak jak kiedyś, że brakuje mi tej niepowtarzalnej atmosfery, że z wiekiem wszystko gdzieś ulatuje... Jeśli chorujecie na ten sam brak świątecznego ducha -mam na to receptę: pierniczki :)
Wczoraj od rana, mama, jak co roku o tej porze, walczyła z piernikami. A ja, w asyście, jak mała dziewczynka układałam orzeszki. Nie ma szans, by w takiej sytuacji  nie udzielił się świąteczny nastrój! Ale gdyby tego było mało -tych bardziej opornych na świąteczne klimaty zachęcam do akcji: dekorowanie pierników.
Cóż... po 4 godzinach malowania śnieżynek, buziek, serduszek -czułam że rośnie mi garb, że ręce trzęsą mi się coraz bardziej, i że przydałyby mi się naprawdę grube okulary. Ale kiedy wstałam od stołu, ogarnęłam wzrokiem trzy stosy najbardziej niepowtarzalnych pierników świata -poczułam dziką satysfakcję! I pewnie wyglądałam jak dzieciak pękający z dumy i radości -ale cel został osiągnięty: święta poczułam każdą najmniejszą komórką :)



Pewnie wiele osób piernikowe akcje ma już za sobą, ale dla tych, którzy do dzieła się dopiero zbierają zamieszczam nasz rodzinny przepis na pierniki. Wychodzą pyszne -mięciutkie, korzenne -takie, jakie powinny być. Ciasto najlepiej zarobić dzień wcześniej, by poleżało przez noc i zgęstniało (gwarantuję, że warto się trochę wysilić i cierpliwie dać mu poleżeć :)).





PIERNIKI

1kg mąki
1 kostka margaryny
6 jajek
0,5kg cukru (można zmniejszyć ilość)
2 duże łyżki kakao
1 mały proszek do pieczenia
1 cukier wanilinowy
1 łyżeczka amoniaku
1 słoik sztucznego miodu (200g)
przyprawa do pierników
szklanka zaparzonej kawy






W dużym garnku karmelizujemy szklankę cukru. Kiedy się rozpuści dolewamy szklankę zaparzonej kawy. Na chwile przykrywamy garnek pokrywką i pozwalamy się uspokoić naszej karmelowo-kawowej substancji. Delikatnie mieszamy płyn, by ewentualne grudki cukru się rozpuściły. Dodajemy kostkę margaryny, miód i resztę cukru. Całość podgrzewamy, zestawiamy z ognia przed zagotowaniem.
W osobnej misce mieszamy mąkę, proszek do pieczenia, cukier wanilinowy, amoniak, przyprawę piernikową i kakao. Do tych składników wlewamy gorący płyn i całość mieszamy energicznie (można pomóc sobie mikserem lecz później zaleca się drewnianą łyżkę). Kiedy masa nieco wystygnie dodajemy jajka.
Tak przygotowane ciast odstawiamy, by zgęstniało. Najlepiej zarobić je sobie na wieczór, by spokojnie poleżało przez noc.
Na drugi dzień -na bieżąco porcjujemy ciasto, rozwałkowujemy i wycinamy pierniczki. I tu uwaga -by robić to w miarę szybko (gdyż ciasto w cieple robi się bardzo delikatne) i nie podsypywać zbyt dużo mąki (by nie wyszły twarde).
Pierniczki pieczemy ok 12-15 minut w 180 stopniach. Gdy ostygną -dekorujemy według własnej fantazji (większość naszych pierniczków jest ozdobiona lukierem z cukru pudru i białka, część polewą z białej czekolady. A czasem, jeszcze przed pieczeniem -układamy na nich orzeszki).
Do dzieła! :)




niedziela, 11 grudnia 2011

Metoda prób i błędów. Muffiny kawowe.

Ile błędów trzeba popełnić, żeby się udało? 
Albo raczej ile błędów można popełnić, by nie było ich za dużo?
Ile trzeba cierpliwości, by zbyt szybko się nie zniechęcić?
I jak dobrze wyciągać wnioski z błędów, by nie tkwić w błędnym kole?

Czasem chciałoby się prosić los o prosty i konkretny wzór na życie. 
Nie walczyć, nie szarpać się z życiem, nie błądzić.
Ale tak naprawdę jest coś takiego w ludzkiej naturze, że wiatr wiejący prosto w oczy czasem dobrze nam robi. Bo nawet jeśli przez chwilę jest ciężko i próbujemy żyć po omacku, to w końcu ostrość widzenia nam się poprawia. A droga przebyta nawet na oślep -zawsze dokądś prowadzi...


Często kiedy zabieram się za wrzucenie jakiegoś przepisu, w trakcie zbiera mi się na różne: i życiowe, i mniej życiowe,  i ciekawe, i nudne -przemyślenia. No ale grunt, że próbuję później przeskoczyć z nich do notki kulinarnej :)
Skoro już o próbach i błędach mowa -przedstawiam Wam moje kawowe muffinki -efekt eksperymentów i owoc cierpliwości. Kombinowałam, mieszałam i robiłam podobne babeczki wiele razy. W końcu wyszły takie, na jakie czekałam! Są lekko kawowe, mają posmak cappuccino. Trochę w nich orzeszków, trochę gorzkiej czekolady. Są miękkie i wilgotne, może odrobinkę gąbczaste -ale bardzo mi smakują.
A ponieważ są modyfikacją moich różnych pomysłów i ponieważ robiłam je metodą prób i błędów -będę Wam wdzięczna za wszelkie sugestie i ulepszenia! :)




MUFFINY KAWOWE

4 łyżki mąki razowej
4 łyżki mąki pełnoziarnistej
3 łyżki płatków owsianych (najlepiej błyskawicznych)
3 łyżki brązowego cukru
2 łyżki cappuccino
pół łyżeczki sody
pół łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżka mielonego lnu (rozrobiona w odrobinie wody)*
1 białko (lekko ubite)
2 łyżki oliwy
pół szklanki chłodnej kawy (zaparzonej z konkretnej łyżki kawy rozpuszczalnej)
pół szklaki mleka
garść posiekanch orzechów arachidowych
pół tabliczki pokrojonej drobno gorzkiej czekolady

*len sprawia, że ciasto jest wilgotniejsze, i bardziej zwarte -ale też nadaje mu lekko gąbczastą konsystencję. Mi to odpowiada -ale jeśli ktoś woli, może zamiast tego dodać dodatkowe jajko.

Suche składniki mieszamy w jednym naczyniu, mokre w drugim. Suchą mieszankę przesypujemy do miski z mokrymi składnikami, mieszamy do uzyskania jednolitej masy. Dodajemy orzechy i czekoladę i napełniamy ciastem formy do muffinek. Pieczemy babeczki w 190 stopniach, około 25 minut.
Z podanych proporcji wychodzi mi 8 dużych lub 10 ciut mniejszych muffinek.
Zachęcam do wypróbowania :)



Skoro już o cierpliwości była mowa -nie mogłam się opanować by nie dorzucić zdjęcia mojego psiaka, który wiernie i cierpliwie towarzyszył mi, kiedy gimnastykowałam się nad muffinkami , żeby złapać dobre ujęcie.
Oto już lekko znudzony Misza:

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Muffiny z muesli.

Robienie muffinek jest jedną z rzeczy, która przynosi mi prawdziwą, czystą radość!
Nawet, kiedy w efekcie eksperymentu zamiast puszystej babeczki wychodzi zbity kamień do samoobrony nie zniechęcam się ;)
Dzisiejsze muffinki zrobiłam na bazie przepisu Nigelli. Mówię 'na bazie', bo zmodyfikowałam kilka rzeczy: zmniejszyłam ilość cukru, mąkę zamieniłam na pełnoziarnistą, zamiast granoli dodałam muesli własnej roboty (wcześniej namoczone w mleku) i dosypałam dwie łyżki siemienia lnianego i zmniejszyłam ilość tłuszczu. Babeczki są naprawdę smaczne: mięciutkie, wilgotne i pełne smakowitych bakalii. Jak dla mnie, to wymarzone śniadanko!




MUFFINY Z MUESLI
/wg Nigelli Lawson/

1 1/2 szklanki mąki pełnoziarnistej
1/3 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 szklanki brązowego cukru
220g muesli* (namoczone wcześniej w mleku)
szklanka maślanki
1 duże jajko
1/5 szklanki oliwy

*moje domowe muesli to mieszanka płatków owsianych z rodzynkami, pokrojonymi w kosteczkę suszonymi morelami i bananami, słonecznikiem, fistaszkami i wiórkami kokosowymi





W osobnych naczyniach łączymy suche składniki i mokre. Dodajemy do siebie zawartości obu naczyń, mieszamy i napełniamy formy do muffinek do 2/3 wysokości.
Muffinki pieczemy ok. 25 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni. Studzimy na kratce.




niedziela, 4 grudnia 2011

O muffinach czekoladowych i o tym, że nie warto odkładać niczego na później,

Czasem za głowę się łapię na samą myśl o tym, ile rzeczy przechodzi mi w życiu koło nosa przez to, że odkładam coś na później. I przez to odkładanie i pozwalanie sobie na taką nieuzasadnioną bierność pozbawiam się szansy spotkania z kimś wyjątkowym, zobaczenia czegoś wyjątkowego. Bo trzeba dodać, że jak już się zacznie odkładać coś na później, to często wpada się w błędne koło -i odkłada bez końca.

Spędziłam PRZEmiły i PRZEwesoły weekend w Opolu. I oprócz wspaniałych buziek wspaniałych osób, z którymi mogłam ten czas dzielić -strasznie cieszy mnie fakt, że się najzwyczajniej w świecie 'wybrałam'. Bo to przychodzi mi najtrudniej: 'wybrać się' i nie odkładać niczego na inny termin.
I korzystając z okazji, uroczyście sobie przysięgam uciszać mojego wewnętrznego lenia -kiedy tylko będzie próbował zniechęcać mnie do podobnych pomysłów.

Zahaczając o kulinaria dodać muszę, że drogę do Opola osładzały nam obłędnie czekoladowe muffinki Nigelli. Robiłam je po raz pierwszy i od razu wpisuję je do kanonu 'moich muffinek'. Polecam wszystkim amatorom czekolady!








MUFFINY CZEKOLADOWE 
/wg Nigelli Lawson z książki 'The Feast'/
 
250 g mąki 
2 łyżeczki proszku do pieczenia 
½ łyżeczki sody 
2 łyżki kakao 
175 g cukru pudru 
150 g posiekanej czekolady deserowej
250 ml mleka 
90 ml oleju 
1 duże jajko 
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii ( u mnie cukier wanilinowy)

Standardowo -w osobnych miskach łączymy składniki suche i mokre, po czym mieszamy wszystko razem. Napełniamy foremki do muffinek do 2/3 wysokości i pieczemy w 200 stopniach przez około 20 minut.
Dekorujemy dowolnie -można posypać je jeszcze przed pieczeniem odrobiną czekoladowych kawałków, można ozdobić je czekoladową polewą, kiedy wystygną. 
Są pyszne! :)

*z podanych składników wychodzi około 12 muffinek
** przepis dodaję do akcji  Słodkości Nigelli




I jeszcze opolska uliczka i widok na Odrę.
Tak, bo właśnie ten wyjazd był inspiracją dla tych muffinek :)



środa, 30 listopada 2011

Brukiew -z czym to się je?

Dobra, przyznaję się bez bicia, że jeszcze całkiem niedawno nie wiedziałam jak wygląda brukiew! Wstyd? Może trochę ;) Jednak grunt, że zaległości nadrobiłam i powiedzmy, że już poniekąd 'obyłam się' z tym nowym-starym warzywem.
A przygoda z brukwią zaczęła się od niewinnej skrzyneczki tego rzepowatego warzywa, którą dostałam w prezencie. Zacierając ręce przed brukwiowym wyzwaniem -najpierw trochę się obczytałam o tym, z czym to się w ogóle je.

I w ramach informacji dla tych, dla których stara brukiew to cudak owiany tajemnicą: warzywo to dawniej uznawało się za tradycję i podstawę polskiej kuchni. Często nazywano 'warzywem biedoty' i zapewne dzięki temu iż 'zimy się nie lęka' -wiele osób zdołało dzięki niej przetrwać zimę.
Dziś brukiew wróciła do łask. Chętnie sięgają po nią poszukiwacze tradycyjnych smaków, jak i osoby na diecie. Tych drugich zapewne zachęca fakt, iż warzywko jest sycące i niskokaloryczne. Ponadto, ma sporo zastosowań w medycynie:  jest pomocna w chorobach skóry, wzmacnia włosy, działa moczopędnie, a zawarte w brukwi glukozynolaty przeciwdziałają czynnikom rakotwórczym. Brzmi ciekawie, prawda?



Ja z mojej brukwi przygotowałam sycącą zupę (której niestety nie zdążyłam sfotografować) i surówkę, która ostatecznie przekonała mnie do tego warzywa. Oto ona:




SURÓWKA Z BRUKWI

1 średni korzeń brukwi
duże jabłko (najlepiej kwaśne)
2-3 łyżki tartego chrzanu
jogurt naturalny
pół szklanki rodzynek
sól, pieprz i odrobina cukru do smaku
(ewentualnie nać selera)

Brukiew obieramy ze skóry i ścieramy na drobnej tarce. Jabłko również ścieramy drobno. Łączymy ze sobą wszystkie składniki, doprawiamy do smaku i gotowe.


niedziela, 27 listopada 2011

Ekspresowy chlebek otrębowy.

Zapach chleba ma w sobie jakąś magię.
I człowiek jakby łagodnieje.
 I jakby w sekundę, choć na sekundę przechodziły wszelkie nerwy -bo pachnie świeży chleb.
Lubię takie proste 'zatrzymywacze czasu' :)


Zrobiłam ostatnio ekspresowy chlebek z otrębów -i choć daleko mu do tradycyjnego chleba -pachnie równie pięknie. Smakuje inaczej -ale smakuje, i to bardzo! Robiłam go już drugi raz i na pewno zrobię i trzeci, i czwarty...:)
Zalety: zdrowy-otrębowy, chrupie w nim słonecznik, wilgotny, dobrze się kroi (mimo, że lekko się kruszy) i robi się bardzo bardzo szybko. Polecam!



CHLEB OTRĘBOWY
/ekspresowy -proporcje na 1 korytko/

150gotrębów pszennych
150g otrębów żytnich
3 łyżki płatków owsianych
3-4 łyżki mąki kukurydzianej
łyżeczka soli
pół łyżeczki ziół prowansalskich
25g drożdży
4 łyżki oliwy
1 jajko
płaska łyżeczka cukru
1 1\2 szklanki mleka






Drożdże rozpuszczamy w pół szklanki letniego mleka, dodajemy cukier. Dosypujemy otręby, mąkę, płatki, sól i zioła. Dodajemy roztrzepane jajko, oliwę i mleko. Jeśli ciasto będzie bardzo suche -możemy dolać jeszcze odrobinę mleka.
Całość przekładamy do korytka i odstawiamy w ciepłe miejsce na około pół godziny.
Kiedy chleb trochę wyrośnie wstawiamy korytko do nagrzanego do 180 stopni piekarnika.
Pierwsze 10 minut pieczemy chleb z termoobiegiem, kolejne 20 -już normalnie, bez termoobiegu.
Odstawiamy chlebek w chłodne miejsce, by wystygł -wtedy lepiej się kroi. Smacznego!


poniedziałek, 14 listopada 2011

Klopsiki drobiowe. I o humorach listopada.

Dziś, a zresztą już nawet wczoraj -listopad pokazał swoje ciemniejsze oblicze.
Zrobił się ciężki, tak jak jego mgła, jak kłęby dymu z komina, jak liście, które już uleżały się na ziemi.
I wtedy człowiekowi też robi się jakoś ciężko, bo myśli przybierają bure kolory.
W takie dni, kiedy jesień i słońce drą ze sobą koty; w takie dni, kiedy niebo się burmuszy -trzeba zrobić cokolwiek, by nie dać się tej ospałej atmosferze.
I nawet jeśli ciężko szukać urokliwych szczegółów w zamglonym listopadzie -postanowiłam przez najbliższe dni to właśnie robić.
Będę szukać.
Będę fotografować perełki listopada, będę wykorzystywać jego długie wieczory.
Może w końcu sam listopad się uśmiechnie? :)

A Wy jakie macie metody na przegonienie listopadowych chmur?


W moich przepisach dziś coś wytrawnego. Kiedyś, całkiem przypadkowo oglądając na TVN Style 'Rewolucję na talerzu', przykuł moją uwagę przepis na oryginalne klopsiki drobiowe.
Klopsiki są przede wszystkim...chude. Tak je chyba nawet scharakteryzowały same pomysłodawczynie. Ich oryginalny smak zaklucza się w dodatku limonki i imbiru. Nie są smażone, jak tradycyjne klopsy mielone, a gotowane na parze, dlatego też w środku są wilgotne.  Mi bardzo przypadły do gustu i polecam wszystkich, którzy lubią eksperymenty i nowe ciekawe smaki.
Może takie danie to też dobra alternatywa dla ponurych dni? :)





KLOPSIKI DROBIOWE
/z limonką i imbirem/

pojedyncza pierś z kurczaka*
skórka otarta z limonki
sok z połowy limonki
1 białko
mały ząbek czosnku
ok. centymetra startego korzenia imbiru
szczypta natki pietruszki
sól i pieprz do smaku





Pierś z kurczaka kroimy na kawałki (by później łatwiej było zmielić mięso). Dodajemy sok i skórkę z limonki, czosnek przeciśnięty przez praskę (lub drobno posiekany), starty korzeń imbiru. Rozdrabniamy mięso w blenderze. Dodajemy białko, doprawiamy solą i pieprzem i dosypujemy natkę pietruszki.
Z powstałej masy formujemy okrągłe klopsiki i gotujemy je na parze przez kilka minut (ja gotowałam przez niecałe 10 minut, formowałam niewielkie kuleczki).
Klopsiki przygotowuje się naprawdę szybko :)

*pierś z kurczaka możemy zastąpić jakimkolwiek mięsem drobiowym rozdrobnionym na kawałki


sobota, 12 listopada 2011

Z przymrużeniem oka: rogaliki marchewkowe.

Czasem dobrze jest brać codzienność z przymrużeniem oka.
A czasem -nawet tak trzeba :)

Chodzi dziś za mną pewna piosenka, którą zamiast dłuższej notatki chętnie się z Wami dzielę.
Jakoś mnie zawsze pozytywnie nastraja.


A z przepisów -proponuję dziś rogaliki z dodatkiem marchewki. Jeśli ktos liczył na tradycyjne, makowe Rogale Marcińskie -to może właśnie ich wersja z małym przymrużeniem oka :)
Już kilka razu spotkałam się z taką ich wersją na różnych blogach; najpierw mnie zadziwiły, a potem bardzo zaciekawiły. Rzecz jasna -reakcja domowników na kolejny wypiek z warzywem w tle pozostawała pod znakiem zapytania. Ale ostatecznie byłam miło zaskoczona, bo marchewkowe cudaki miały lepsze wzięcie niż tradycyjne drożdżowe. A oto i przepis:





ROGALIKI MARCHEWKOWE
/ok 30 sztuk -średniej wielkości/

200g startej drobno marchewki
220g masła
3 szklanki mąki
2-3 łyżki cukru pudru
cukier waniliowy
gęsta marmolada na nadzienie
(podobno najlepiej morelowa, u mnie powidła śliwkowe)






Z podanych składników wyrabiamy ciasto. W przepisach widziałam różne techniki -ja masełko lekko rozpuściłam i połączyłam z mąką, cukrami i marchewką.
Ciasto dzielimy na trzy części, rozwałkowujemy na kształt koła i wycinamy trójkąty. Przy podstawie naszego trójkąta nakładamy marmoladę i zwijamy ku wierzchołkowi. Brzegi delikatnie podwijamy w taki sposób, by wyszedł nam zgrabny rogalik.


wtorek, 8 listopada 2011

Sernik dyniowy. I o tym, co nieznane.

Jak to dziwnie jest, jak przewrotnie -kiedy najpierw woła się do losu, by przyniósł zmiany, a potem  przed każdą zmianą chowa się w najciemniejszy kąt. Dziwnie, kiedy narzeka się na brak nowości, a potem kurczowo trzyma tego, co stare i 'od zawsze'.
To strach przed nieznanym?
Z jednej strony taki trochę ekscytujący, a z drugiej potrafi sparaliżować. Z jednej strony kusi, a z drugiej otępia i każe uciekać...
A podobno zmiany zawsze niosą coś dobrego. A podobno zmiany są potrzebne. I podobno każdy trochę się boi nowości. Bo boimy się tego, czego nie znamy.
A ile już razy okazało się, że warto było przełamać strach i opory?


W mojej kuchni ciągle dynia. I ciągle jesiennie.
Ale wreszcie dojrzałam do tego, co od dawna chodziło mi po głowie: sernik z dynią.
Nie pamiętam, co ostatnio sprawiło mi taką frajdę jak ten właśnie serniczek. Przepis, na którym się opierałam znalazłam u Komarki -i chwała jej za to -bo pomogła mi znaleźć kolejny z moich 'smaków idealnych'.
Co mogę powiedzieć: sernik jak dla mnie jest pyszny. Korzenny, ale nie ciężki, tylko kremowy i delikatny. Wygląda dość oryginalnie i smakuje najoryginalniej na świecie ;)
Fakt -męska część domowników ze strachem w oczach smakowała kolejnego dyniowego eksperymentu (czyżby wspomniany strach przed nieznanym? ;)). Ale podobnie jak ja -z miłym zaskoczeniem zasmakowała w tym nietypowym serniczku. Polecam wszystkim szukających niebanalnych smaków!


SERNIK Z DYNIĄ
/tortownica 22 cm/

Na spód:
200 g pokruszonych herbatników pełnoziarnistych
15 g cukru
płaska łyżeczka kakao
1/3 łyżeczki cynamonu, imbiru i mielonych goździków
szczypta gałki muszkatołowej
60 g stopionego masła

Na masę serową:
145 g jasnego cukru brązowego
1/2 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki mielonego imbiru
1/8 łyżeczki mielonych goździków
1/8 łyżeczki gałki muszkatołowej
szczypta soli
450 g kremowego serka (u mnie twaróg trzykrotnie mielony)
3 jajka
1 cukier waniliowy
1 szklanka musu dyniowego

Na polewę:
1 szklanka kwaśnej śmietany
1 łyżeczka cukru waniliowego
2 łyżki cukru pudru




Pokruszone ciastka mieszamy z cukrem i przyprawami, dodajemy roztopiony tłuszcz i mieszamy wszystko razem. Powstałą masą wylepiamy dno tortownicy. Schładzamy w lodówce, a w tym czasie przygotowujemy masę serową. Mieszamy ze sobą cukier, sól i przyprawy i dodajemy do twarogu. Ucieramy twaróg z cukrem, w trakcie powoli wbijamy jajka. Gdy składniki się połączą -dodajemy mus dyniowy i cukier waniliowy. Powstałą masę wylewamy na schłodzony spód z ciastek i całość pieczemy przez około 30 minut w 180 stopniach. Na dolnej półce piekarnika stawiany naczynie z gorącą wodą, która będzie nawilżać powietrze.
Po tych upływie 30 minut zmniejszamy temperaturę w piecu do około 165 stopni i pieczemy kolejne 10-20 minut. W tym czasie przygotowujemy sos waniliowy: śmietanę łączymy z cukrami i rozsmarowujemy na wierzchu sernika. Całość zapiekamy jeszcze około 10 minut, aż polewa się zetnie.
Sernik studzimy w tortownicy, a potem chłodzimy w lodówce przez kilka godzin.
Smacznego! :)



poniedziałek, 7 listopada 2011

Domowo. Może kompotu?

Domowa atmosfera. Czyli jaka?
Dla każdego znaczy to coś innego. Bo dla jednych, to obecność kogoś, kto czeka. Dla innych, to zapachy z kuchni, przytulne ściany, ukochane kąty.
Dla mnie na domową atmosferę składają się miliony drobnych szczególików -i takich związanych z przeszłością i tradycjami, i takich naszych rodzinnych osobliwości.
Ale jedną z takich bardzo bardzo domowych rzeczy jest dla mnie kompot. I choć do obiadu coraz rzadziej się go u nas podaje -to pierwsze skojarzenie jest właśnie takie mocno 'domowe'.

Ponieważ ostatnio zaraziłam się jakiś dyniowym wirusem i mam małego bzika na punkcie tego optymistyczno-pomarańczowego warzywa. Dziś dziele się przepisem na kompot dyniowy. Taki tradycyjny, bo dostałam zamówienie na 'normalny kompot bez cynamonowych udziwnień'.
Składniki podaję mało konkretnie -bo ciągle czegoś dodawałam i dosmakowywałam.



KOMPOT Z DYNI

pół mniejszej dyni
5-6 łyżek cukru
10 goździków
4 łyżki octu

Dynię obieramy, kroimy w kostkę. Wrzucamy do garnka i zalewamy wodą. Dodajemy cukier i goździki, a kiedy zacznie się gotować -ocet.
Gotujemy ok 10-15 minut (tak, by kostki się całkiem nie rozpadły). I oczywiście doprawiamy octem i cukrem według indywidualnych upodobań i smaków. To wszystko :)


piątek, 4 listopada 2011

Gruszki, imbir, goździki. Jesienne muffiny.

Jesień już zdominowała poranki -są szare i mgliste. Zdominowała wieczory, bo są coraz dłuższe i chłodniejsze. W ciągu dnia też jej pełno -w opadających liściach, w awaryjnych rękawiczkach w kieszeni kurtki, w szarym dymie z kominów i optymistycznie żółtych akcentach na drzewach.
Zdominowała nas! A ja z uśmiechem na ustach poddaje się jej nastrojom i robię prawdziwie jesienne muffinki.
Przepis jest efektem mojego jesiennego natchnienia. Te eksperymentalne muffinki zasmakowały mi tak bardzo, że od razu szybko spisałam wszystie proporcje na kartce i teraz dzielę się z Wami.
Aby je króko opisać, powiem, że są: zdrowe -bo z mąką razową, otrębami, płatkami owsianymi; jesienne -bo z jesienną gruszką, i takie jakieś klimatyczne -z tymi goździkami i imbirem... Spróbujcie :)







MUFFINY GRUSZKOWE
/z imbirem i goździkami/

4 czubate łyżki mąki razowe
4 łyżki mąki pełnoziarnistej ( u mnie orkiszowa)
3 łyżki płatków owsianych
2-3 łyżki brązowego cukru
pół łyżeczki sody
2 łyżki otrębów
jogurt naturalny
2 łyżki oliwy
2 białka + 1 żółtko
półłyżeczki cynamonu
płaska łyżeczka imbiru
duża szczypta gałki muszkatałowej
pół łyżeczki mielonych goździków
3 małe /2 średnie gruszki




Płatki owsiane mieszamy z jogurtem i odstawiamy, by trochę zmiękły. W tym czasie obieramy gruszki kroimy w drobnąkosteczkęlub małe plasterki.
W jednej misce mieszamy suche składniki: mąki z cukrem, sodą, otrębami i przyprawami, w drugiej: jogurt z płatkami owsianymi, żółtko i białka, oliwę. Łączymy ze sobą zawartość obu misek (ciasto będzie dość gęste) i dodajemy gruszki, mieszamy i przekładamy do foremek.
Muffinki pieczemy w 180 stopniach, niecałe pół godzinki.
*z podanych składników wychodzi średnio 10 mniejszych muffinek




środa, 2 listopada 2011

Takie-jakby-bounty i mleczna mgła.

Gdybym była dzieckiem, pewnie wierzyłabym, że ktoś dziś w niebie rozlał mleko.
Bo za oknem jest biało od mgły.
Czasem tak mi trochę żal; żal tej dziecięcej wyobraźni. Takiej naiwnej, takiej nie znającej granic. Żal mi troszkę, jak sobie pomyślę, że kiedyś, dzięki tej wyobraźni wszystko było możliwe...
A dziś? Dziś, niech ta mgła z mleka przypomni mi, że wyobraźnia nie musi mieć granic. Ani wyobraźnia, ani marzenia...


A z kącika moich kulinarnych pomysłów odkurzam dziś zdjęcia kokosowego ciasta, które piekłam już jakiś czas temu. Według mnie to ciasto, to 'takie-jakby-bounty'. Znalazłam je na blogu Dorotuś, odrobinkę zmieniłam proporcje.
Ciasto jest bardzo dobre: biszkopt kakaowy i wilgotny, masa kokosowa smakuje niebiańsko, a polewa z czekolady dopełnia całości tak, że jeśli chodzi o zestawienie smaków: nic dodać, nic ująć :)


CIASTO KOKOSOWO-CZEKOLADOWE
/takie-jakby-bounty/

Biszkopt: 
5 jajek
1 niepełna szklanka mąki pszennej 
pół szklanki cukru 
2 łyżki kakao 
łyżeczka proszku do pieczenia


Masa kokosowa: 
3 szklanki mleka
1/2 szklanki cukru 
20 dag masła 
30 dag wiórek kokosowych 
cukier waniliowy


Polewa:
tabliczka mlecznej czekolady
tabliczka gorzkiej czekolady
12,5 dag margaryny

Białka ubijamy na pianę, dodajemy cukier i żółtka. Na koniec dodajemy mąkę z proszkiem do pieczenia i kakao. Mieszamy delikatnie i przelewamy na wysmarowaną tłuszczem i wyłożoną papierem do pieczenia blachę (u Dorotuś blaszka miała wymiary 20 na 35cm, ja zaryzykowałam ciut niższy biszkopt i piekłam go na standardowej, trochę większej blasze. Ciasto było niższe, ale zrobiłam więcej masy kokosowej.) Pieczemy biszkopt w temperaturze 170 - 180 stopni przez około 30 minut. Ostudzony lekko nasączamy wodą lub zimną, słabą kawą. 
Mleko gotujemy z cukrem i cukrem waniliowym. Dodajemy wiórki kokosowe i gotujemy wszystko razem aż do zgęstnienia masy (około 20 minut). Do gorącej masy dodajemy masło, i mieszamy całość do jego rozpuszczenia. Ostudzoną masę kokosową wykładamy na biszkopt.
Czekolady i margarynę rozpuszczamy razem w kąpieli wodnej. Mieszamy do uzyskania gładkiej, jednolitej polewy. Rozsmarowujemy na masie kokosowej.
Ciasto chłodzimy w lodówce przez kilka godzin.
To wszystko -smacznego! :)


środa, 26 października 2011

Kolory. Placuszki dyniowe.

Kolory. Kiedyś nie zwracałam uwagi jak głośno do nas przemawiają. Albo inaczej -jak wyraźnie my sami przemawiamy do świata za ich pośrednictwem. Ale ostatnio coraz częściej trafiam na artykuły, felietony dotyczące psychologii koloru. To, po jakie ciuchy sięgamy, to,  jakimi kolorami się otaczamy, sposób, a raczej kolor -w jaki się ubieramy, albo też barwa, z którą w danej chwili się identyfikujemy -podobno mówi bardzo wiele o naszym stanie psychicznym, o naszym temperamencie, osobowości. A przede wszystkim o naszych potrzebach i pragnieniach. Interesujące, prawda?
Może warto rozejrzeć się dookoła i zastanowić, jaki kolor najbardziej cieszy nasze oko. Jaki kolor cieszy naszą duszę. W sieci można znaleźć wiele wyczerpujących informacji i interpretacji kolorów. Szczerze zachęcam do lektury!



Mi dziś od rana baaaardzo pomarańczowo. A to za przyczyną pewnej dyni -całkiem przyzwoitych rozmiarów. Ponieważ troszkę rozłożyło mnie przeziębienie i z każdego kąta domu ktoś do mnie woła, że nie mam wychodzić na dwór -grzecznie siedzę w cieplutkiej kuchni. Siedzę i tworzę. I tak stworzyłam dziś -zupę-krem z dynii, kompot z goździkami i... placuszki dyniowe. I właśnie te oto placuszki rozłożyły mnie dziś na łopatki. Uroczyście oświadczam, że chyba nigdy nie jadłam jeszcze tak pysznych naleśniczków! Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale te dyniowe cudeńka podbiły dziś moje serce! Trafiłam przypadkiem na przepis Cremebrulee i inspirując się oryginałem -zrobiłam te właśnie placuszki:







PLACUSZKI DYNIOWE


3/4 szklanki dyniowego puree*
1 szklanka mąki orkiszowej
2 płaskie łyżki brązowego cukru
pół szklanki mleka
1 jajko
1 łyżka octu (u mnie balsamiczny)
pół życzeki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki mielonego imbiru
pół łyżeczki cynamonu
spora szczypta mielonych goździków
szczypta mielonego ziela angielskiego
1/3 łyżeczki gałki muszkatałowej
olej lub oliwa do samażenia




Puree z dyni* przygotowałam następująco: pokrojoną na kawałki dynię chwilkę pogotowałam, odsączyłam i rozdusiłam na puree. Dalej: do puree dodajemy ocet, cukier, mleko i jajko. Mieszamy dokładnie i dodajemy resztę suchych składników.
Placuszki smażymy na dobrze rozgrzanej patelni -ja tylko delikatnie przesmarowywałam ją od czasu do czasu oliwą. Moje placuszki formowałam na takie 'ciut większe od tradycyjnych placuszków', ale i 'ciut mniejsze od naleśników'. Ale przecież każdy robi tak, jak mu najwygodniej :)
Podobno dobrze smakują polane miodem -ale ja nie zdążyłam tego zrobić -jadłam na sucho i smakowały rewelacyjnie! :) Bardzo gorąco polecam.